Starsze

Malowane z pamięci obrazy mojego dzieciństwa

Malowane z pamięci obrazy mojego dzieciństwa

Szyba jest dla mnie przede wszystkim miejscem mojego dzieciństwa. Krajem, o którym Adam Mickiewicz najpiękniej jak to jest możliwe pisał, że zawsze zostanie święty i czysty, nie zaburzony błędów przypomnieniem, gdzie tak rzadko się płakało, a złudzenia jakie dawała nadzieja, nigdy nie miały zostać „podkopane”.

Jest coś zadziwiająco prawdziwego w przenikliwości słów Poety. Powracające przy różnych okazjach, a często bez okazji, sekwencyjne wspomnienia Szyby lat pięćdziesiątych  w swoim klimacie żywo zdają się przypominać sielankowe klimaty dziecinnych lat mickiewiczowskich. Dzieje się tak za sprawą figla sprawianego nam przez naszą ludzką naturę, zwłaszcza tę jej część, która odpowiada za spostrzeganie, zapamiętywanie i możliwości wiernego odtworzenia tego, czego tak naprawdę dane nam było doświadczyć.

I chociaż psychologowie,  znawcy tych procesów  przestrzegają przed nadmiernym zaufaniem do własnej pamięci, zwłaszcza tej z czasów wczesnego dzieciństwa, lubimy niekiedy pobawić się wspomnieniami. Co wówczas widzę najwyraźniej? Przede wszystkim bardzo dużo zieleni. Wiele miejsc, gdzie rosły pojedyncze drzewa oraz całe ich kępy byłbym w stanie wskazać jeszcze dzisiaj. Były to zwłaszcza  potężne dęby i świerki. Te ostatnie często rosły przy szczytach zabudowań. Dziś  już skądinąd wiem, że miały pełnić rolę swoistych odgromników. Pioruny z upodobaniem trzaskają po dębach, ale świerków z uwagi na właściwości świerkowego drewna zadziwiająco unikają.

W tym drzewnym krajobrazie wspomnieniowym ma swoje miejsce jeszcze kilka kasztanowców, piękna aleja świerkowa otaczająca budynek dawnej szkoły i oczywiście przedmiot sezonowego wprawdzie, ale ogromnego pożądania dziecięcego –  piękne aleje czereśniowe w stronę Konina i Długiego. No, wtedy to była jeszcze Dąbrówka oraz Długa. Niestety w czasie zbierania alejowych plonów obydwie były bardzo dobrze pilnowane przez dzierżawców.  Nie znaczy to wcale, że nigdy nie udało się coś niecoś z wozu jadącego na odleglejsze pole skubnąć. Takie postępki wieś traktowała bardziej jako sportowy wyczyn niż przejaw ogrodowego szkodnictwa.

Drugi nurt wspomnieniowy skierowany jest w stronę Białej Wody, czyli Białki. Rzeka mojego dzieciństwa jawi mi się w pamięci znacznie bardziej okazała niż to, co po niej pozostało obecnie. Zimą zamarzała na sporych odcinkach. Można było sobie ujeżdżać w jej korycie na łyżwach przykręcanych do trzewików żabkami. Bywało, że dało się nawet  pograć w hokeja. Za krążek wystarczał przycięty na okrągło stary obcas. W czasie wiosennych odwilży nie cała woda mieściła się w korycie. Pamiętam, że tworzyły się całkiem spore rozlewiska, a po takich powodziach regularnie pojawiały się  chmary już wcześniej z trudem i wielką zawziętością  wytępionych szczurów. Podobno były to szczury z młyna. Niektórzy twierdzili, że raczej z Borowa Wielkiego, gdyż w naszym szybskim młynie aż tak dużo ich być nie mogło.

Białka najwspanialsza była jednak latem. Dawała przyjemny chłód, dostarczała świeżej wody do całkiem jeszcze dobrze prezentującego się kąpieliska, a przede wszystkim urzekała bogactwem form swojego wodnego życia. Spośród ryb najwięcej było płoci i szczupaków. Dla wielu mieszkańców wsi stanowiły one ważny składnik domowej spiżarni. Byłem zdecydowanie za mały, żeby łowić je osobiście. To jednak, co widziałem podglądając w tej akcji starszych od siebie chłopaków, do dzisiaj przyprawia mnie o zdumienie. Szczupaki łowiło się na wykonane z bardzo cienkiego drutu oczko. Zaopatrzony w kij z tym urządzeniem stawał sobie taki Heniek S. czy Rysiek K. koło pnia pochyłego drzewa, powoli wkładał sidło do wody i czekał w bezruchu kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt minut. W końcu zawsze zjawiał się  polujący na mniejsze rybki szczupak. Też się przyczajał i nieruchomo czekał. W tym myśliwskim zapatrzeniu nawet nie zauważał, kiedy stalowa pętla nagle zaciskała się mocno i  sam stawał się zwierzyną łowną.

Na płotki polowało się prościej. Do dzisiaj mam przed oczyma pewnego starszego już Pana W., który miał jakieś problemy z poruszaniem się i chodził wspierając się na lasce. Pamiętam go siedzącego na brzegu strumienia i uderzającego laską w niespodziewającą się niczego rybę. Cios musiał być precyzyjny, gdyż moment później znieruchomiałą płoć unosił już wodny nurt. Mnie przypadło już tylko zadanie przyniesienia jej do wiaderka.

Raki z Białki to cały osobny temat. W latach pięćdziesiątych i jeszcze później było ich tam bardzo dużo. Zwykle kryły się pod korzeniami w zakolach rzeczki, ale niekiedy paradowały w całej okazałości w miejscach, gdzie woda była płytka i można je było przyglądać się im bardziej dokładnie. Szczerze mówiąc, we mnie wzbudzały rodzaj szczególnego respektu. Ich groźne szczypce, liczne odnóża oraz sumiaste wąsy działały na wyobraźnię. Starsi chłopcy zresztą często podsycali dziecięce lęki opowieściami o ryzyku utraty palca u nogi czy ręki w razie niefrasobliwego spotkania z takim rzecznym potworem. Nie zmieniało to jednak faktu, że polowaniom na raki kibicowało się z takim samym przejęciem, jak łowieniu szczupaków. Nastrój grozy dodatkowo potęgował fakt, że raki często łapano wieczorami. Podobno najchętniej właśnie wtedy opuszczały swoje kryjówki i wychodziły na brzeg.

W Białce zwykle widywało się raki o czarnym kolorze pancerza. W przeciwieństwie do raków z kąpieliska, które miały pancerz grubszy i bardziej szorstki, te rzeczne robiły wrażenie bardziej wypolerowanych przez płynący nurt wody. Tak sobie przynajmniej tłumaczyliśmy przyczynę tej różnicy. Nie trzeba chyba dodawać, że dla wielu mieszkańców wioski raki, podobnie jak ryby, były ważną pozycją zwykle skromnego wówczas jadłospisu.

Widok czarnego, wąsatego raka z rozwartymi szczypcami nie zamykał listy obiektów budzących zaciekawienie czy lęki wczesnego powojennego pokolenia wsi. W Szybie, nazywanej wtedy jeszcze Sybą można było zorganizować sobie wyprawę do kilku tajemniczych miejsc ze świata zupełnie nie przypominającego rodzinnego domu. Przede wszystkim był to nie pilnowany przez nikogo, albo może źle pilnowany „pałac” – obecny dwór Jachimowiczów. Zwłaszcza jego piwnice, które robiły wrażenie ogromnego, ciemnego labiryntu stanowiły wyzwanie dla najbardziej odważnych.

Drugim interesującym miejscem była wiejska sala widowiskowa z kawiarnią. Miała scenę z wymalowanym na ścianie freskiem przedstawiającym jakaś krętą drogę prowadząca w kierunku porośniętego lasem wzniesienia, a po stronie przeciwnej nawet balkon. Sala ta bardzo szybko zresztą zamieniała się w ruinę. Do dzisiaj pamiętam panią D., która zaopatrzona w siekierę wydłubywała z niej klepkę po klepce z drewnianego parkietu. Pani ta zupełnie nie kryła się z tym niszczycielskim procederem, nikt jej w tym nie przeszkadzał, a ona sama najpewniej nie widziała w nim zapewne niczego zdrożnego. No, cóż, były to czasy, kiedy wcześniejsi gospodarze wioski kojarzyli się ze wszystkim, co najgorsze i niszczenie ich dorobku wielu miało za cnotę.

Były też wyprawy w kierunku poniemieckich cmentarzy. Piszę w liczbie mnogiej, gdyż kojarzę sobie, że poza tym położonym na zachód od wioski, był jeszcze niewielki cmentarz w pobliżu obecnego Konina i kolejny – niedaleko od Długiego. Niszczały stopniowo pozostawione same sobie, ale im bardziej zarastały, stawały się jeszcze bardziej tajemnicze i niesamowite. Zdaje się, że po żadnym z nich nie obecnie ma już śladu.

Zieleń licznych drzew, czerwień owoców czereśni czy srebro nurtu Białki nie zamykają galerii obrazów mojego dzieciństwa. Z klimatami niemal sielankowymi wyraziście kontrastują echa niedawnej wojny, wspomnienia frontowe i czasów partyzanckich, a przede wszystkim problemy wynikające z powstania we wsi Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej, pogardliwie nazywanej kołchozem. Jej powstanie odczułem na własnej skórze jako dziecko, gdyż wiązało się to z wymuszona zmianą miejsca zamieszkania, nieporozumieniami pomiędzy moim Ojcem a pozostałą częścią jego rodziny, problemami z miejscem do wypasania bydła i wieloma jeszcze innymi sprawami. To materiał na osobny, zapewne całkiem spory artykuł.

Do dziś fascynuje mnie natomiast jeszcze coś innego. Fantastyczna solidarność mieszkańców wioski i gotowość udzielania sobie wzajemnej pomocy w każdej wymagającej tego sytuacji. Musi to zadziwiać, albowiem osiedli tu ludzie pochodzący z dzisiejszych terenów obecnego województwa świętokrzyskiego, Wielkopolanie i tacy, którzy swoje domostwa pozostawili na Wschodzie, poza powojenną granicą Polski. Na wiejskiej drodze długo jeszcze można było usłyszeć, jak jedna babcia pyta drugą: „kajze zyniesz dzisiaj krowy”, a ta jej odpowiadała: „za horku, za horku”.

Ich mężowie opowiadali sobie własne przygody z czasu I Wojny Światowej, tak jak gdyby ta druga nigdy się nie zdarzyła, a ich dzieci, jak gdyby wstydząc się miejsc swojego pochodzenia, umawiały się na randki już czystą literacką niemal polszczyzną. Realizowana w szkolnym budynku, akcja likwidacji analfabetyzmu bardzo im w tym pomagała.

Jan WOJTASIK

Miejsce pierwszej publikacji:

Merkuriusz Regionalny nr 20/VI

Data pierwszej publikacji: marzec 2012

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *