Las żył oddzielnie od reszty świata
[…] Pod wojskowymi butami Wiktorowara ziemia sprężynowała z chrzęstem, jak stary materac. Leżały na niej liście, z wierzchu – lekkie, kruche, różniące się między sobą nawet po śmierci, pod spodem – uschnięte już przed laty, zespolone w chrzęszczącą brązową masę – to był proch, w który obróciło się życie, niegdyś wybuchające pączkami, szumiące podczas burzy, lśniące w słońcu po deszczu.
Zbutwiały, prawie nieważki nieważki chrust łamał się pod nogami. Do leśnej gleby docierało słabe światło, rozproszone uprzednio przez abażur z liści. Powietrze w lesie było stojące, gęste, co odczuwał zwłaszcza przywykły do podniebnych wichrów myśliwiec.
Nagrzane, spocone drzewo pachniało wilgotną świeżością. Ale zapach żywego lasu ginął pod naporem woni umarłych drzew i chrustu. Tam, gdzie stały świerki, wtórowała im o oktawę wyższa nuta terpentyny. Słodki zapach osiki był mdły, olcha roztaczała gorzką woń.
Las żył oddzielnie od reszty świata, Wiktorow miał więc wrażenie, że wchodzi do domu, w którym wszystko jest inne niż na dworze: i zapachy, i światło wpadające przez zaciągnięte firanki; nawet dźwięki inaczej słychać w jego ścianach, i dopóki człowiek nie wyjdzie z lasu, ciągle czuje się jakoś inaczej, jak w gościnie u prawie nieznajomych ludzi.
Jak gdyby z dna, przez wysoką, grubą warstwę leśnego powietrza, patrzyło się w górę; liście tańczą i wydaje się, że trzeszcząca pajęczyna, czepiająca się zielonej gwiazdki na furażerce, to wodorost zawieszony między powierzchnią a dnem jakiegoś zbiornika wodnego; że i szybkie wielkogłowe muchy, i niemrawe meszki, i cietrzew niczym kura przedzierający się wśród gałęzi, poruszaja skrzelami i nigdy nie wzlecą ponad las, tak jak czasem rybie uda się wyskoczyć ponad powierzchnię jeziora; że jeśli sroka frunie nad nad wierzchołkiem osiki, to zaraz znowu zanurkuje między gałęzie – ot, przez chwilę ryba błysnęła w słońcu białym bokiem i znowu plusnęła do wody.
I taki dziwny wydaje się mech skapany w kroplach rosy, niebieskich, zielonych, gasnących w mroku na dnie leśnym.
Dobrze z tego cichego półmroku wyjść nagle na jasną polanę, wszystko jest od razu inne – i ciepła ziemia, i zapach nagrzanego słońcem jałowca, i ruchliwe powietrze, i duże, przywiędłe dzwonki, jakby odlane z fioletowego metalu, i dzikie goździki na lepkich żywicznych łodygach.
W duszy czuje się beztroskę, a polana jest jak szczęśliwy dzień w pechowym życiu. […]
Wasilij Grossman, Życie i los, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009 s. 162