Dzienna jazda pociągiem
[…] Jechaliśmy. Nikt nie wszedł na miejsce tych, co uszli. Miejsca było tyle, że do naszego przedziału położonego w środku wagonu nikt nawet nie dochodził. Po dwóch teraz z każdej strony wygodnie byliśmy usadowieni.
Za oknem las teraz odbijał blask świecącej zapatrzonej w niego pary oczu. Pod oblepami śniegu uginały się sosnowe gałęzie jak jabłonki po rok po roku, marnym owocowaniu, po trzech głuchych latach i wreszcie przyszła ta wiosna, a nie inna, i zajął się białym kwieciem sad, że trzeba by zawczasu podeprzeć gałęzie. Bo lepiej nie odkładać na później tego, co można zrobić od razu.
Od czasu do czasu z gałęzi osypywał się śnieżny puch strącony przez sikorę szukającą czerwi albo powiewem słońca w wysokie korony. […]
Edward Stachura, Opowiadania. Dzienna jazda pociągiem, Wyd C&T, Toruń 2001 s. 181