Żniwa w dziele Stachury. To także moje doświadczenie czasów dzieciństwa
[…] Witek przydzielony z widłami do słomy. Ja przy workach. Zaczepiam, odstawiam trochę na bok i zadaję na plecy gospodarzowi. On nosi. Do stodoły.
Tam sypie na klepisko. Noc jasna i ciepła. Nad stawem w dolinie stoi jasna chmura. Od wody paruje kłębami. Robota idzie raz raz. Kurzy się jak piorun. Trzeba oddychać nosem i co chwila smarkać.
W podrygującym ciągniku śpi maszynista. Ogłuszający warkot pracującego równo motoru kołysze go. Kiedy zaczęło coś pykać ciszej i spadł pas, od razu się przebudził. Założył i znowu śpi.
W świetle reflektora tańcują paprochy i różne farfocle. Wchodzą za kołnierz, za mankiety bluzy, osiadają na brwiach, na rzęsach, na włosach, pakują się do nosa. Niech diabli pochłoną ten kurz.
Przy malejącym w oczach stogu zeszły się z całej wsi, jak na pustą noc, koty czatując na myszy. Łapię krótką chwilę i grabiami odgarniam plewy spod maszyny. Odczepia mi się worek z pośladem i zaraza sypie się na ziemię. Podnoszę w górę dźwignię i spłaszczam łapkę, mocno zaciskając.
Trzeba się uwijać raz raz. Trzeba się ruszać jak w tych filmach z przyspieszonym tempem. […]
Edward Stachura, Cała jaskrawość, Wydawnictwo „C&T”, Toruń 2000 s. 53