Pozwólcie nam krzyczeć
[…] Lokomotywa zagwizdała wesoło, tocząc się w dół z jakiegoś wzniesienia. – Proszę mi wierzyć, że wracam tu z przyjemnością. Zgodzi się Pani ze mną, że w Reichu trudno już w tej chwili wytrzymać. Jeden wielki dom żałoby.
A tutaj przynajmniej człowiek wciąż jest sobą. Ileż satysfakcji. Ileż pewności siebie dało nam choćby powstanie w Warszawie.
– Czy…, czy to prawda, że… Warszawa jest… zupełnie zniszczona? – zapytała Magdalena zapominając o wszystkim.
– No, nie można tak powiedzieć, że zupełnie – cos tam jeszcze zostało. Byłem w Warszawie przed wyjazdem na pogrzeb. Ileż to?… zaledwie trzy dni temu. Zaczęliśmy już pacyfikację. Tylko przedmieścia ocalały.
– A śródmieście?
– Dymi chyba do dziś. Gruz i popiół. Miała Pani tam znajomych?
– Nie, nie miałam tam nikogo.
Pociąg mijał małe domki wśród złotych plam drzew. Na szosie, którą właśnie pociąg przecinał, chłopcy zbijali patykami kasztany.
-A co się dzieje z tymi ludźmi? – spytała Magdalena cicho.
– Z jakimi ludźmi? – generał nie rozumiał, o kogo pyta.
– Przecież w Warszawie zostali jacyś ludzie.
– Ach ci…. Pójdą do obozów albo pozwolimy im wynieść się gdziekolwiek. […]
Stanisława Fleszarowa-Muskat, Pozwólcie nam krzyczeć, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1971 s. 422