Mowa lasu
[…] Nie lubił chodzić do lasu, choć jak mu się zdawało – zaczął rozumieć jego mowę. Nie stało się to oczywiście tak z dnia na dzień ani nawet z tygodnia na tydzień. Najpierw siadywał Horst Sobota na swoim oszklonym ganku i patrzył na las przez te szybki, które nie były zabarwione żadnym kolorem.
Zimą obserwował szkielecie gałęzie buków, młode brzozy przygięte ciężarem śniegu, wiecznie zielone sosny, dumnie potrząsające szurpatymi głowami. Las wydawał się cichy i bezbronny, ale wystarczyło zrobić kilka kroków w jego głębię, a na dróżkach wydeptanych racicami sarenek i koziołków widziało się krwawe ślady czyjejś zbrodni – porozrzucane pióra ptasie, zaduszone przez lisy zające. Tak, nawet w porze pozornego bezruchu i bezsiły las także mordował to, co słabsze. Łamały się drzewa, które nie wytrzymywały okiści, pękała od mrozu kora i zaraz następnego roku wchodziła w te pęknięcia huba lub tworzyła się narośl rakowa.
A co się działo wiosną lub latem, kiedy to las zdawał się być aż aksamitny od rozbuchanej w nim zieleni? W cieniu potężnych drzew dogorywały młode i słabe drzewka, ledwie dosłyszalna mowa ich listków dręczyła serce. […]
Zbigniew Nienacki, Wielki Las, Oficyna Wydawnicza „Warmia”, 1987 s. 5 (w wersji pdf)
