Las już zamierał
[…] Las już zamierał; brzozy, żółte jak wosk gromniczny, liście ostatnie roniły niby łzy wielkie, które spływały na las, wieszały się na czarnozielonych świerkach, na czerwonych bukach, padały na ziemię szarą, nędzną, zmordowaną jesienią.
Pnie sosen świeciły rozpalonym bursztynem od słońca, które długimi smugami wsączało się z boku i rozpalało krwawymi odblaskami wnętrze lasu zasypiającego w ciszy.
Nie śpiewały ptaki, nie brzęczały żuki, nie pachniały kwiaty ani młode pędy drzew, nie tętniało życie młode, wszystko zapadało w zimową katalepsję i okręcało się w jakąś ciężką zadumę snu i milczenia.
Stada wron przeciągały wysoko, cicho łopocząc skrzydłami, albo z krzykiem ostrym i bolesnym siadały na nagich drzewach, biły skrzydłami i krakały smutną pieśń jesieni i znowu całą bandą wzbijały się i wirowały nad lasem w takich wysokościach, że wyglądały na białym tle nieba niby kłąb sadzy.
Czasami wiatr chłodny wdzierał się do lasu, nie wiadomo skąd, uderzał w korony, rozszumiał, rozszeleścił, rozgwarzył las las i milknął w gąszczach zagajników, tylko olbrzymy kołysały się coraz senniej i coraz powolniej i oderwane liście i szyszki leciały na ziemię, a melancholia, pełna spokoju i odrętwienia i pełna rozdrganych , konających ech, łkań, szmerów i trzasków, rozlewała się po lesie. […]
Władysław St. Reymont, Fermenty, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1955 s. 182