Drzewa w Grudnie
[…] Nareszcie droga polepszyła się. Szła w górę, ku kościołowi stojącemu na szczycie pagórka. Po obydwu stronach szerokiego traktu stały przedwieczne lipy, nadwiślańskie topole, graby, klony, dęby i buki.
Teraz, gdy w ich wnętrza, wyrywając się z kłębów siwego dymu, padały migotliwe blaski pochodni, zdawały się być podwójnie wielkimi. Konary, gałęzie, rózgi, czuby ich sięgały do czarnego nieba, a liście szemrały w chmurach.
Była nieskończona potęga w owych widłach, odnogach, trój- i czterozębcach, w splotach gałęzi wytężonych ku niebu, w owych jakoby barach, piersiach, plecach, ramionach i rękach, które coś dźwigają…
Ale nade wszystko – była potęga w ich szeleście.
Jedno z prastarych drzew, ogromna płacząca brzoza, zwieszało się całym kadłubem nade drogą, a korona jego, bogata w ogrom liści, schylała się ku ziemi jak kudłata głowa chłopa-starca.
Gdy wóz otoczony latającymi blaskami wjechał pod nie, zaszemrało… zaszemrało. Wyszedł z jego głębokiej czeluści sykliwy, przestraszony szelest, półszept zbudzonych ze snu i zdumionych liści.
Rafał zląkł się i zadrżał. Ach, jakże straszny, jak nieopisany głos był w tym szeleście.
Ale wnet gwara schylonego drzewa została w mroku, korona jego cofnęła się i ukryła. Teraz inne przemawiały z wysoka. I dziwna rzecz! Jedne wchłaniały w siebie wieść o widoku, wlokącym się u ich korzeni z zimna wzgardą, inne z obojętnością najgłębszą, z obojętnością świadomą swej głuchej i ślepej siły, a były przecie i takie, co płakały jak żywy, czujący człowiek. […]
Stefan Żeromski, Popioły, Wydawnictwo CZYTELNIK, Warszawa 1983 s. 192