Drzewa przeciw nam …
[…] Byliśmy otoczeni lasem. Ten las był niezmierzony, nieprzebyty, przepastny. Gdzieś musiał się kończyć, gdzieś był jego skraj, ale myśmy do granicy drzew nigdy nie dotarli.
Widzieliśmy tylko las i mieszkaliśmy na jego obszarze: w ceglanych koszarach, prawe skrzydło korytarzem do samego końca.
Nie lubiliśmy drzew, ich zapachu, drapieżnych gałęzi i zdradliwych korzeni, ale przede wszystkim nie lubiliśmy ich niemal biurokratycznej obojętności, kamiennie niewzruszonego trwania, szyderczego lenistwa, w którym tkwiły, kiedy my – żyjąc od nich znacznie krócej – musieliśmy tracić czas na marsze pofrontowe, na czyszczenie broni i śpiewanie piosenki „Płyneeeli po morzu i fali …”.
Drzewa były zawsze przeciw nam. Przesłaniały słońce i strącały śnieg za kołnierze. Myliły nam drogę, a przeciwnikom pozwalały zgotować zasadzkę. Tłukły gałęziami o szybę i huczały nocą tak, że nawiedzały nas niespokojne sny.
Przeklinaliśmy drzewa. Więziły nas w swym labiryncie i przesłaniały widok granicy, za którą zaczynał się TAMTEN świat. (…)
Kiedy opuszczaliśmy na dobre koszary, zdawało nam się, że nie powrócimy tu nigdy, nawet myślą, i że kres naszej przyjaźni jest nieodwołalny.
Ale – nie! Przechowujemy swoje adresy, pamiętamy imiona i zdarza się, że odnajdujemy w tłumie swoje twarze. Zaczyna się rozmowa. Niepostrzeżenie znika wówczas ulica, domy, przechodnie, a hałas miasta zagłusza szum drzew.
Znowu jest las, niezmierzony las, bez końca, bez wyjścia, zielony świat, rzeźwy zapach sośniny, soki krążące w pniach, zdradliwe, zwidlone korzenie i my – zagubieni i milczący, z karabinami na przygiętych ramionach. […]
Ryszard Kapuściński, Busz po polsku. Notes, Wydawnictwo CZYTELNIK, Warszawa 1990 s. 102