Uwikłanie [cyt. 2]
[…] Szacki przez chwilę siedział bez słowa. Głupie pytanie. Gdyby był w stanie, zrobiłby to już dawno. Co go tutaj trzymało, jeśli nie dziecinna wiara w gwiazdę szeryfa? Miał urzędową pensję. Taką samą miał prokurator w centrum Warszawy i w Pipidówku Górnym na Ścianie Wschodniej. Żadnych dodatków.
Ustawowy zakaz dorabiania w jakikolwiek sposób poza wykładami, na które i tak musiałby mieć specjalną zgodę, zakładając, że ktoś w ogóle by mu taki rarytas zaproponował. Nienormowany czas pracy, co w praktyce oznaczało sześćdziesiąt godzin tygodniowo.
Na dokładkę musiał asystować przy krojeniu trupów i bez szemrania wykonywać dyspozycje swoich rozlicznych przełożonych. W całej prokuraturze więcej było szefów i kierowników niż dyrektorów w państwowych przedsiębiorstwach.
Społeczeństwo uważało, że prokurator to ten zły gość, który wypuszcza bandytów złapanych przez dobrą policję. Ewentualnie zły gość, który tak spieprzył papierkową robotę, że sąd musi wypuścić bandytę.
Półgłówki z Wiejskiej z kolei były pewne, że mają swoją prywatną armię do nękania przeciwników politycznych. Nie ma co, zajebista robota, pomyślał z goryczą.
Warto było kuć na studiach. […]
Zygmunt Miłoszowski, Uwikłanie, /w/ Trylogia kryminalna, Wydawnictwo ab, Warszawa MMVII, MMXI, MMXVI s. 87