W piecu trzaskał ogień …
[…] W piecu trzaskał ogień, na patelni skwierczał smalec, obok na drugich fajerkach syczała gotująca się w czajniku woda na herbatę, na komodzie tykał markietujący budzik stojący na boku, bo gdy go postawić na nogi, przestawał chodzić.
We wsi szczekały na podwórkach psy, i były to te dźwięki słynne domowe ciepłe przytulne, rozdzierające ze wzruszenia serce włóczęgi zawsze i wszędzie, gdziekolwiek jest.
Babcia Oleńka siedziała na łóżku przy piecu w swojej lekko kiwającej się pozycji. W pewnej chwili zaczęła mówić. Pół do siebie, pół do mnie, ale jakby jeszcze do kogoś.
– Nas to dużo strachy dobiły. W domu się nie nocowało, tylko w lesie my się chowały przed bandami. Albo w kościele. Po innych wioskach napadały nawet na kościoły. Ale u nas jakoś nie.
I tak to my w lesie, albo w kościele. Jak trwoga to do Boga. Co noc, co noc. Dwieście trzysta ludzi w tym kościele, bo nasza wioska duża. Kobiety młode, stare baby i dzieci. Wszystko w kościele siedziało. Cicho, nie brechać, nie brechać.
Rano my wracały i albo karteczka przylepiona na szybie „won uciekajcie na wasze piachy”, albo dom spalony. Dymi się jeszcze. […]
Edward Stachura, Siekierezada albo zima leśnych ludzi, Wydawca POLITYKA, s. 84